zobacz multimedia
Plusik
home projekty o nas repertuar spektakle newsy multimedia kontakt

WRAKI

"Wraki", Teatr WARSawy - recenzja


Kiedy patrzyłem na Jacka Poniedziałka w monodramie „Wraki” w Teatrze WARSawy, od razu przypomniał mi się jego Krum w przedstawieniu Krzysztofa Warlikowskiego. Ta sama kamienna twarz i dezynwoltura, a pod spodem wulkan emocji.

"Wraki" to jeden z tych spektakli, które powstają za przysłowiowych kilka złotych. Na scenie jeden aktor, pusta przestrzeń, której głębię modeluje światło. Dekoracje Agnieszki Zawadowskiej ograniczone do minimum, aby nic nie odciągało uwagi od bohatera. Monodram Neila LaBute’a wyreżyserowała Agnieszka Lipiec- -Wróblewska, która swoimi ostatnimi pracami udowadnia, jak bardzo czuła jest na aktorów. Chwilę temu w foyer warszawskiego Teatru Syrena widziałem Wojciecha Malajkata w roli Obłomowa – zabawnej i przejmującej jednocześnie. Teraz we „Wrakach” Jacek Poniedziałek świadomie gra z własnym wizerunkiem, bawi się nim i go rozszerza.
Znajduje do tego pretekst w utworze amerykańskiego dramaturga. Do niedawna jeszcze traktowaliśmy Neila LaBute’a jako raczej przeciętnego dostawcę scenicznej konfekcji, scenarzystę bardziej niż pisarza pełną gębą. Przez polskie teatry przemaszerował jego „Kształt rzeczy”, ale przyczyn jego sukcesu szukałbym w powierzchownej atrakcyjności tekstu oraz w łatwości jego wystawienia. Dopiero zrealizowane przez Grażynę Kanię w Teatrze Narodowym „W mrocznym, mrocznym domu” z wielką rolą Grzegorza Małeckiego ukazało bolesne oblicze jego twórczości. „Wraki” należą do tej samej kategorii. Wskazują najważniejszy chyba temat dramatopisarstwa LaBute’a – opowieść o tym wszystkim, co dotyka ludzkiej seksualności, a mieści się poza przyjmowanymi nawet przez liberalne społeczeństwo normami. Ono dostrzeże w tym anomalię, dewiację, nawet zboczenie, my na widowni – miłość ekstremalną. We „Wrakach” to przesłanie wybrzmiewa ze szczególną siłą.
Jacek Poniedziałek gra tu mężczyznę, który szykuje się do mowy pogrzebowej nad urną z prochami żony. Młodszy o 15 lat przeżył z nią ponad dwie dekady. Śmierć przyjął z ulgą, bo mógł być przy niej do końca. Teraz rozlicza się przed nami z samym sobą, spowiada z miłości większej niż życie. Skandalizująca pointa „Wraków” jest haczykiem rzuconym publiczności, czy da się nabrać na pozorny eksces amerykańskiego pisarza. Tak traktują ją także Lipiec-Wróblewska z Poniedziałkiem, podkreślając, że „Wraki” można, a nawet powinno się czytać jako historię o współczesnym Edypie. Utwór LaBute’a dla niejednego wykonawcy mógłby być niebezpieczny, budzi bowiem pokusę, by zagrać dużo za dużo. Grać krzykiem i emocjami. Poniedziałek tymczasem proponuje na scenie w dawnym kinie Wars przeciwieństwo takiego aktorstwa. Przez ponad godzinę ani razu nie podnosi głosu, prowadzi dialog z widownią, podkreślając emploi wiecznego, choć podstarzałego już chłopca. Tylko papieros od papierosa i czasem głos więznący w gardle – mało, ale tylko tyle trzeba. Monodram Poniedziałka jest miarą jego artystycznej dojrzałości, kolejnym polem, na które z powodzeniem wchodzi.
Gdy bowiem patrzę dzisiaj na Jacka Poniedziałka, widzę człowieka w nieustannym ruchu, szukającego sobie nowych miejsc ryzykanta. Jest jednym z najważniejszych aktorów Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego, jego ikoną, jedną z jego twarzy także poprzez olbrzymie utożsamienie się ze sztuką tego artysty, przyjęcie jej jako własną wypowiedź. Pierwszy raz zagrał Poniedziałek u Warlikowskiego w „Markizie O.” w krakowskim Starym Teatrze jeszcze na początku lat 90. Potem stał się jego najbliższym współpracownikiem, a jako aktor niemal niezmiennym elementem kolejnych inscenizacji. Grał w „Oczyszczonych”, „Bachantkach”, „Burzy”, był słynnym, w jednej scenie nagim Hamletem, a więc naznaczył swoją intensywną obecnością spektakle, które zbudowały legendę Warlikowskiego. Aktorstwo Poniedziałka z tych przedstawień nie było mi bliskie, podobnie jak i ówczesne projekty Warlikowskiego. Mało ceniłem na przykład sztukę Sarah Kane. Gdy inni mówili o oczyszczającym szoku, nie ukrywałem znudzenia. Zdecydowanie większe wrażenie zrobiła na mnie świetna rola Poniedziałka w „Ocalonych” Edwarda Bonda, zrealizowanych w Starym Teatrze przez izraelskiego reżysera Gadiego Rolla. Grał tam m.in. z Magdaleną Cielecką i Markiem Kalitą, potem ważnymi postaciami w zespole Warlikowskiego. To było rzeczywiście widowisko bez znieczulenia, powalające aktorską konsekwencją, czasem boleśnie mocne. Od premiery niebawem miną dwie dekady, a ja wciąż „Ocalonych” pamiętam. I ciągle sądzę, że odwagą przebijali zdecydowaną większość przedstawień tak zwanych młodszych zdolniejszych.
Poniedziałek naznaczony przez Kraków z Krakowa uciekł. Najpierw grał w Narodowym, w Warszawę wsiąkł jednak dzięki środowisku Teatru Rozmaitości, także składającemu się w sporej części z dezerterów spod Wawelu, potem zaś dzięki grupie skupionej wokół Warlikowskiego. Nie protestował, gdy przyczepiano mu łatkę króla życia, w mediach pojawiał się nie tylko przy teatralnych tematach. Doszedł do tego – znacznie później – coming out, który sprawił, że Poniedziałek stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich gejów. Ich sytuacji poświęcony był w przeważającej mierze wywiad rzeka „Wyjście z cienia” przeprowadzony z aktorem przez Renatę Kim, a opublikowany przed trzema laty. Zaangażowanie Poniedziałka, a także to, że media uczyniły z niego autorytet od wszystkiego, a on tę funkcję zbyt ochoczo przyjął, sprawiły, że mniej zwracaliśmy uwagę na jego działalność na własnym terenie, czyli w teatrze. Był wspaniałym Krumem w wielkim przedstawieniu Warlikowskiego, potem grał przejmująco w „Aniołach w Ameryce” Kushnera, przez siebie zresztą przetłumaczonych. Jego aktorstwo zmierzało do znanej z „Kruma” powściągliwości, co nie oznaczało jednak oschłości, bo pulsowało emocjami. Jednak nie wszystkie role nawet w dawkowanych rzadko (mniej więcej raz na rok) spektaklach szefa Nowego Teatru dały się zapamiętać. Występy Poniedziałka w „(A)polonii”, „Końcu” albo „Opowieściach afrykańskich według Szekspira” nie wryły mi się w pamięć. W „Kabarecie warszawskim” gra Justin Vivian Bond, transseksualną artystkę znaną z filmu „Shortbus” Johna Camerona Mitchella. Rola ta nie rozszerza wizerunku aktora, ale to jemu trafia się do wypowiedzenia nieformalny manifest Nowego Teatru. Teatru, który jest dla niego najważniejszy, ale który chyba powoli przestaje mu wystarczać.
Można go dzisiaj oglądać w „Weekendzie z R.” Hawdona w Och-Teatrze u Krystyny Jandy, gdzie na farsową nutę bawi się stereotypowym wizerunkiem geja. Grywa w Komedii na warszawskim Żoliborzu. Próbował swoich sił jako reżyser, z młodymi aktorami wystawiając w Imce „Osamę bohatera” Kelly’ego. Różnorodne zadania, czasem jak połączenie ognia z wodą. Jak bowiem połączyć teatr Warlikowskiego z farsami w Ochu i Komedii? Może po prostu łączyć nie trzeba, a tylko stwierdzić, że Jacek Poniedziałek doszedł do chwili, gdy w zawodowym życiu bardziej docenia płodozmian, zabawę sobą, nakładanie masek. Poniedziałek gra dziś w czterech warszawskich teatrach, a spodziewam się, że na tym się nie skończy. Może wszystkie jego projekty spaja ciekawość aktora, każąca mu wtykać nos w pozornie nie swoje sprawy. Dochodzą przecież jeszcze tłumaczenia – już w sobotę w Teatrze Dramatycznym premiera „Absolwenta” Johnsona w jego przekładzie. Dramaty Tennessee Williamsa dzięki pracy Poniedziałka powinny zacząć na scenach nowe życie. „Anioły w Ameryce” są translatorskim majstersztykiem. Być może grając tyle i tak wiele tłumacząc, wymyśla siebie na nowo. Jeśli tak, sam jestem ciekaw, kim się jeszcze nam objawi.

 Jacek Wakar, Ocena: 5 / 6

Dziennik Gazeta Prawna

8 lipca 2013 r.

"Edyp - wdowiec - nałogowiec"

Lubię kiedy w teatrze mówi się o niezwyczajnych sprawach w zwykły, codzienny, a nawet potoczny sposób. Uwielbiam kiedy w trakcie rozwoju akcji zaprasza się widzów, by wolnym krokiem weszli na kobierzec wyściełający scenę, a potem jednym zręcznym, wprawnym ruchem im się ten dywan spod stóp wysuwa i zostawia rozchwianych w dotychczasowej błogiej równowadze, na gołej i dość śliskiej posadzce. Lubię wreszcie, kiedy ze sceny mówi się o wrażliwości mężczyzn w sposób prawdziwy, nieobarczony stereotypami i schematami, szczególnie jeśli oznacza to odsłonięcie wszelkich słabości tak zwanej silnej płci. Dlatego właśnie tak bardzo podoba mi się inscenizacja „Wraków” Neila LaBute’a, w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej, w Teatrze WARSawy.

„Wraki” to obnażająco szczere i otwarte wyznanie mężczyzny, który po śmierci żony nie tylko cierpi z powodu straty najbardziej ukochanej osoby, ale jednocześnie ma jakiś - początkowo trudny do zrozumienia - syndrom osierocenia w niespotykanym wprost natężeniu. Z pozoru twardy i nawet momentami szalenie pewny siebie dojrzały facet, o sporym bagażu przeżyć i konkluzji życiowych, skuteczny biznesman, głowa rodziny, wydaje się nagle w swoim wdowieństwie jakby potwornie bezradny i zagubiony. Stając nad grobem ukochanej kobiety poddaje się natłokowi wspomnień o tym, co zbudowało przepiękny i niemalże baśniowy świat ich związku. Widz słucha tych wyznań i wciąż pyta sam siebie: czy można aż tak kochać? Jak wytłumaczyć stan emocji Edwarda Carra (w tej roli Jacek Poniedziałek) wykraczający o wiele dalej poza żałobę, smutek i żal; szczególnie, że śmierć żony chorej na raka była nieunikniona i był czas na przygotowanie się na ten moment? Może ten otwarcie przyznający się do swoich nałogów mężczyzna popadł również w uzależnienie od kochanej kobiety, a to co teraz obserwujemy to zwykły „zespół odstawienia”? Przecież sama historia, choćby i największej miłości, dzisiaj nie jest niczym zaskakującym, tu musi być jakiś „haczyk”. I w oczekiwaniu na owo wyjawienie tajemnicy wędrujemy z naszym narratorem - przewodnikiem po własnym życiu wewnętrznym, zaczynając monologującego bohatera już nie tylko żałować, ale wręcz lubić - choć normalnie mógłby nam się wydać wyszczekanym cwaniakiem (on sam zauważa, że wdowcowi, na chwilę przed ceremonią pogrzebową własnej żony, wybacza się więcej, bo w końcu sytuacja, w której się znalazł daje mu fory i dodatkowe punkty w pozyskiwaniu przychylności innych). W szeregu przemyśleń, utkanych dygresjami, wciąż wyczuwa się ukryty cel – potrzebę podzielenia się wiedzą, która ciąży i zmusza do poszukiwania zrozumienia, wybaczenia, empatii. Niesamowite jest to, że kiedy Edward odsłania ostatnie karty, oczekiwany szok, który funduje nam wyjawiona prawda, wcale nie jest mniejszy od jego bólu po spodziewanej stracie żony. Na widowni słychać niemalże odgłosy opadających z zaskoczenia szczęk, a ludzie zastygają niemi, jakby zawstydzeni wiedzą, do której nagle uzyskali dostęp.

Nic nie jest takim, jakie może się wydawać – to stwierdzenie jest jedną z najważniejszych konkluzji tej uwspółcześnionej wersji mitu o Edypie. Jednak obu bohaterów różni świadomość i ciążąca tylko na barkach Edwarda tajemnica wobec bezgranicznie kochanej kobiety.

Bezsprzecznym walorem tej inscenizacji jest znakomity tekst i gra na strunach emocji, której sprzyja ascetyczna oprawa sceniczna, jakże typowa dla Teatru Konsekwentnego. W tym spektaklu całym teatrem jest gra aktorska, subtelna gra świateł i do pewnego stopnia muzyka. A jeśli dawać się złapać w pułapkę sterowania własnymi schematami skojarzeń i ulegać teatralnym fortelom, to w takim wydaniu warto, nawet za cenę lekkiego zawstydzenia; że mimo wszystko łatwiej nam coś założyć z góry, niż poczekać cierpliwie na informację z samego źródła. Niezła lekcja pokory – polecam każdemu.

 

Marek Kubiak, www.teatrdlawas.pl

"Pięć papierosów z tajemnicą"


Tyle właśnie papierosów wypali owdowiały Edward Carr, aby opowiedzieć historię swojego życia i miłości. Od lat nie może się pozbyć nałogu, ale na raka umarła jego ukochana żona Mary-Jo. Zaiste. Nie przypadkiem pojawiło się tu stówko zaiste - bohater bowiem często je powtarza, kiedy z pewną dozą ironii odnosi się do obyczajów funeralnych. Sam zachowuje się powściągliwie. Ale to nie znaczy, że nie żegna się z ukochaną żoną, starszą od niego o 15 lat. To była prawdziwa, namiętna miłość, trwający ćwierć wieku związek, owiany tajemnicą, która wychodzi na jaw pod koniec spowiedzi Carra. Wtedy uwalnia się od ciężaru, który przytłaczał ich oboje przez tyle lat. Spektakl zaczyna się już w holu byłego kina
Wars, królują ołtarzyk pożegnalny z fotografią Mary-Jo i urna. Między widzami przechadza się Jacek Poniedziałek - w przepisowym czarnym garniturze, w czarnych lakierkach i ciemnych okularach. Widzowie, nieco zdezorientowani, pytają, kto to umarł, ale po chwili wątpliwości się rozwiewają, bo przed urną stoi tabliczka z datami urodzin i śmierci - ta ostatnia data to rok 2015, a więc w porządku, czas przyszły, jesteśmy w teatrze. Kiedy jednak Jacek Poniedziałek zapala po bokach ołtarzyka dwa znicze, ludzie poddają się sile rytuału i zatrzymują w milczeniu, aby po chwili wejść do dawnej sali
kinowej. Wystarczyło kilka zabiegów, aby nadać wnętrzu charakter domu pogrzebowego - widownia została odwrócona i teraz publiczność siedzi tyłem do ekranu, mając przed sobą pustą przestrzeń. W tym pustym wnętrzu - Edward Carr, współwłaściciel firmy wypożyczającej używane samochody, tytułowe wraki, którymi może byli/są/mogli być również jego ukochana i on sam, porzucony przez matkę jako niemowlę, tułający się po rodzinach zastępczych, współczesny Edyp szukający matki i swojej przystani.
 

Opowieść bohatera rozwija się powoli, choć Edward przygotowuje się do mowy pożegnalnej.
Opowiada o swoim życiu zwyczajnie, niemal bezkolorowo. Nawet cierpienia dziecka pozbawionego ciepła domu rodzinnego nie stają się powodem szczególnego rozżalenia, jedynie odejście żony pozostaje trudną do przebolenia stratą. Carr wspomina wspólne chwile, gestami przywołuje np. intymny taniec z ukochaną. Mimo oszczędności środków aktor przykuwa uwagę, pobudza emocje i wyobraźnię i prawdziwie wzrusza, kiedy opowiada o pewnym pogodnym wtorku, dniu, w którym odeszła Mary-Jo, wyznając wreszcie swoją tajemnicę i znajdując pojednanie z prawdą.
 

Chociaż dobiegają nas tony melodii pożegnalnych, opowieść tchnie mimo wszystko optymizmem -jest wyznaniem wiary w ocalającą siłę miłości, bez względu na to, kogo ona połączy. To także przestroga przed roztrwonieniem rzadkiej szansy, jaka bywa nam dana, kiedy można żyć pełnią życia, kochając i będąc kochanym. Współczesny Edyp nie spróbuje w rozpaczy wyłupić sobie oczu. Przeciwnie, zdejmie ciemne okulary i będzie patrzył nam w oczy bez lęku. Zaiste.

 

Tomasz Miłkowski
Przegląd nr 29/15.07, 16-07-2013

 

Wyklęci kochankowie

"Wraki" w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej to inscenizacja monodramu Neila LaButa - historii Edwarda Carra, dojrzałego i spełnionego wielbiciela starych, klasycznych samochodów, który konfrontuje się ze śmiercią ukochanej kobiety. Intymny monolog głównego bohatera, rozgrywający się w domu pogrzebowym, staje się nośnikiem jego myśli i refleksji dotyczących kwestii prywatnych: nieszczęśliwego dzieciństwa, dojrzewania, pierwszej miłości, fizycznej rozkoszy i fascynacji, pracy i kariery, rozczarowań i bólu ale także uniwersalnych prawd na temat życia i śmierci, ironii losu i ludzkiej egzystencji.

Reżyserka buduję atmosferę pogrzebu już w chwili gdy widzowie gromadzą się w teatralnym foyer. Przed wejściem na salę dostrzegamy urnę z prochami Mary Jo, ponad nią zdjęcie kobiety, obok wieniec z kwiatów. Jacek Poniedziałek spogląda na przybyłych gości, zdaje się zastanawiać, kto zdołał pojawić się na uroczystości; jako gospodarz zaprasza wszystkich do środka.

W powietrzu, wraz z papierosowym dymem, unosi się atmosfera żałoby i pogrzebu w iście amerykańskim stylu. W tle słyszymy ulubioną piosenkę Mary Jo. Scena to pusta przestrzeń, kilka krzeseł, wieńce, dwa krzyże, czarne ściany, drewniana, stara podłoga. Edward Carr zwraca się do publiczności bezpośrednio, zaczyna swoją opowieść dzieląc się informacjami, które taił nawet przed najbliższymi członkami rodziny. Ta intymna więź, tworząca się między aktorem a odbiorcami, podkreśla autentyzm i szczerość wypowiadanych słów, buduje obraz człowieka, którego spowiedź przybiera kształt wewnętrznego strumienia świadomości. Zawiera się w nim wszystko to, co ukrywało się do tej pory w podświadomości: traumy, problemy, pretensje, lęki. Bohater mówi o poczuciu bycia obcym i odrzuconym, samotnym i niekochanym dzieckiem. Formułuje krytyczne opinie na temat ludzi, którzy go otaczają, mówi o ich hipokryzji i małostkowości, o absurdalnym ekshibicjonizmie naszej prywatności i miłości. Sam o swoich uczuciach mówi dopiero teraz, wcześniej to co łączyło go z Mary Jo, było tajemnicą zamkniętą na klucz. Monolog obnaża przed nami jego sekrety, dzięki niemu mężczyzna dzieli się swoimi doświadczeniami i uczuciami. Odważny gest otwarcia się przed innymi, ale przede wszystkim przed samym sobą, to wyraz dojrzałości i świadomości wypowiadanych słów - słów, które w cieniu pogrzebu i atmosfery śmierci, paradoksalnie stają się pieśnią pochwalną potęgi i siły miłości, wyjątkowości i piękna życia. "...i dlatego żyjcie pełnią życia, obojętnie, jakie ono miało waszym zdaniem być, do dna. Tak, żyjcie, musicie żyć, bo inaczej zostanie z was sama żałość." Dla bohatera, świadomość bycia z ukochaną osobą do końca dni, towarzyszenie w jej ostatnich chwilach, staje się powodem do euforii. Jej wyzwolenie na łożu śmierci, to moment wolności, radości i ulgi dla obojga zakochanych.

Monolog w wykonaniu Poniedziałka, mimo dotykania tematów związanych ze śmiercią, "końcem bycia, istnienia, wszystkiego" pozbawiony jest patetyzmu. Obfituje natomiast w sarkastyczny, czarny humor i ironię, które tworzą dystans między bohaterem a okolicznością, w której się znajduje.

Neil LaBute w opowieści o współczesnej tragedii istnienia wykorzystuje wątek zaczerpnięty wprost z greckiej mitologii. Antyczny prototyp bohatera jednoznacznie kojarzony z Sofoklesowym "Edypem", zestawiony z kontekstem dzisiejszego świata, prowadzi do szeregu pytań o granicę i naturę miłości. Czy miłość może być zła ? Czy kulturowo-społeczne normy postępowania są w stanie racjonalnie ocenić słuszność uczucia, które kształtowało się w nieświadomości i niewiedzy? Temat kazirodztwa, którego źródło odnajdujemy w fikcyjnych opowieściach o królewskich rodach starożytnej Grecji, uderza nas ze zdwojoną siłą w chwili, gdy transponuje się go na grunt bliskiej nam rzeczywistości.

Oglądając świetny monodram w wykonaniu Jacka Poniedziałka, w pamięci zapadła mi scena, kiedy bohater kołysząc się w rytm muzyki rozbrzmiewającej z głośników, cicho nuci słowa piosenki Elvisa Presleya: "...but I can't help falling in love with you". Bezsilność człowieka wobec obezwładniającej miłości, jest równie prawdziwa jak ta wobec życia i śmierci; nie należy z nią walczyć, raczej uczciwie zaakceptować i wykorzystać.

 

Agnieszka Górnicka
Teatr dla Was
02-07-2013


Miłość nigdy nie jest niczym złym

«- Nie ma nic gorszego niż bycie zupełnie samym i niekochanym. Niekochanym. Tak jak ja - mówi Edward Carr, bohater "Wraków" Neila LaBute'a, stojąc nad urną z prochami żony. Przygotowując się do wygłoszenia ostatniego pożegnania, opowiada historię ich spełnionego związku, a także własną historię - los życiowego sieroty i współczesnego Edypa.

Wcielający się w Carra Jacek Poniedziałek krząta się we foyer Teatru WARSawy wśród widzów przybyłych na spektakl, a po chwili pojawia się w ciemnych okularach na pogrążonej w półmroku scenie. Zapala pierwszego papierosa. Tak rozpoczyna się spowiedź dojrzałego człowieka, wychowanego w rodzinie zastępczej, który przez lata ukrywał przed wszystkimi pewną tajemnicę. Teraz ma wreszcie okazję ją ujawnić - zrzucić ciążące mu brzemię.

Na początku nikt nie spodziewa się prawdy, jaką usłyszymy z ust Carra. Co i raz żartując, dzieli się z publicznością spostrzeżeniami na temat sytuacji, w jakiej się znalazł jako wdowiec, ironizuje na temat przypadłości współczesnego świata. Wspomina pierwsze spotkanie ze starszą od siebie Mary Josephine, wspólny biznes - wypożyczalnię stylowych, wyremontowanych aut (stąd tytuł "Wraki", który można odnieść także do bohaterów tej historii miłosnej), no i oczywiście, świetny seks. Potem wymienia wszystkie jej zalety. Mówi o sobie i żonie "wyklęci kochankowie". Te chaotyczne przemyślenia przesłaniają głęboki smutek, jaki ogarnia mężczyznę, żal po stracie najbliższej osoby. A jednak dzień, w którym umarła jego ukochana Jo-Jo, Carr zapamiętał jako piękny. Zanim zgasi szóstego papierosa, wyzna nam dlaczego. I wytłumaczy, że w życiu najważniejsza jest miłość.

Poniedziałek późno zdecydował się spróbować swoich sił w monodramie - formie, która nawet dla doświadczonego aktora stanowi spore wyzwanie. Przechodzi tę zawodową inicjację w zasadzie bezboleśnie. Nawiązuje kontakt z widzem dzięki solidnemu aktorstwu, nawet jeśli jego monolog nie zawsze ma odpowiednią dramaturgię czy tempo podkręcane też humorem. Może to kwestia tekstu LaBute'a, który mimo błyskotliwych momentów, nie powala. Może miejsca? Sala dawnego kina Wars przy niewielkim wysiłku scenograficznym zamieniła się na potrzeby spektaklu w dom pogrzebowy. Odwrócenie widowni tyłem do ściany, na której niegdyś wyświetlano filmy, okazało się dobrym rozwiązaniem. Jednak z drugiej strony, przestrzeń chciałoby się jeszcze bardziej ograniczyć, żeby zbliżyć widza i aktora, żeby zapewnić im intymność, a słowom Poniedziałka - większą siłę rażenia.»
 


Piotr Guszkowski
Metro nr 2586
27-06-2013

Historia pewnej miłości...

Ta historia mogła wydarzyć się naprawdę. Być może zresztą gdzieś się kiedyś wydarzyła, los pisze przecież najdziwniejsze scenariusze. Miłość niejedno ma imię... W sztuce Neila LaBute'a "Wraki" najważniejsze są niuanse i niedopowiedzenia nie miłość, choć to ona w opowiadaniu głównego bohatera wysuwa się na pierwszy plan.

Edwarda Carra (Jacek Poniedziałek) spotykamy w zakładzie pogrzebowym, w którym mężczyzna oczekuje na pogrzeb swojej żony. Ukochanej, uwielbianej, pożądanej. Starszej o około 15 lat Mary Jo, którą poznał pewnego dnia na balu i od pierwszego wejrzenia się w niej zakochał. Z wzajemnością. Od tej pory stanowili nierozłączną parę. Wspólnie dochowali się dwójki dzieci, założyli także biznes -wynajem podrasowanych starych samochodów.

Nic w tej historii nie byłoby nowego gdyby nie zaskakujący finał, w którym Carr wyjawia nam największą, skrywaną przez lata tajemnicę. Monolog głównego bohatera jest więc spowiedzią, swoistym katharsis, w którym po raz pierwszy udaje mu się zrzucić ciężar, dręczący go przez całe życie.

Puenta tej historii pewnej miłości jest tyleż zaskakująca co prowokująca do zadania tysiąca pytań o granice miłości, o łamanie tabu, o ukrywanie przed drugą, ukochaną osobą prawdy.

Nic w tej sztuce LaBute'a nie jest jednoznaczne. Nawet miłość. Postępowanie Carra może budzić przerażenie i odrazę, ale i akceptację. Bo jak mówi główny bohater najważniejsza w życiu jest miłość, nieważne z kim i jak na to zareagują inni. Życie jest zbyt krótkie na rozdrapywanie ran.

"Wraki" to hymn o miłości, która ma tysiąc twarzy. Znakomicie napisany monolog dojrzałego mężczyzny, w którym autor porusza nawet najbardziej intymne struny. O fascynacji seksualnej Carra swoją żoną, o jej pięknie fizycznym i psychicznym. Spowiedź Edwarda bowiem aż ocieka erotyzmem, co zresztą jest kolejną prowokacją LaBute'a.

Monodram to dla aktora nie lada wyzwanie. Przykucie uwagi widza przez godzinę wymaga niezwykłego kunsztu aktorskiego. Nie wszystkim się to udaje. Jacek Poniedziałek we "Wrakach" pokazał solidne aktorstwo, momentami jednak spektakl traci tempo, dramaturgia siada. Może to wina siermiężnej byłej sali kinowej, przerobionej na teatr, której brak intymności, tak potrzebnej w wypadku sztuki LaBute'a.

Sam tytuł odnosi się do starych samochodów, które główny bohater i jego żona skupowali, remontowali, a potem wypożyczali. Po zaskakującym finale widz może zadać sobie pytanie, czy Edward i Mary Jo też byli lub są psychicznymi wrakami. Czy ta historia pewnej miłości piękna i czysta pozostawała tylko w słowach? O tym muszą Państwo zadecydować sami po obejrzeniu "Wraków" w Teatrze WARSawy.
 


Kama Pawlicka
Teatr dla Was
25-06-2013
 

Copyright by Teatr Konsekwentny 2011 | Design by Kasia Osipowicz | Animations Olga Zmysłowska
bbiMiasto Stołeczne WarszawaWarszawa Europejska Stolica Kultury